Atmosfera zrobiła się stężała i gorąca. Zaraz potem gorący zrobił się też policzek Joe, kiedy Rogue wymierzyła mu siarczystego liścia wzmocnionego dodatkowo jej mocami. Twarz agenta pokryła się różowawą oparzeliną.
- Au!- Mógł tylko wykrztusić, gdy dziewczyna odsunęła się od niego możliwie jak najdalej. Tę sielankową atmosferę przerwało wejście pozostałych dwóch agentów. Joe momentalnie spróbował się ogarnąć, nie dając po sobie poznać, że odciśnięty na jego policzku ślad kobiecej rączki w jakikolwiek sposób mu przeszkadza.
- I jak? - Przesłuchiwanie nigdy nie było moją mocną stroną...- Poskarżył się Voltus.- Nie możemy po prostu go zabić?
- Tak jak zarżnąłeś tamtych dwóch w mieście, co?- Zakpił Santana, nawiązując do ich ostatnich przeciwników. Potem zwrócił się do Joe i Rogue, która zbliżyła się do nich nieco, zainteresowana rozmową.- Za dwa dni wyruszamy do Karmazynowych Ruin.-
- Tak szybko? Sądziłam, że będziemy musieli męczyć tego starucha co najmniej tydzień...-
- Byłem bardzo przekonujący.- Santana wyszczerzył zęby w drapieżnym uśmiechu, co w połączeniu z jego rytualnym strojem nadało mu wygląd dzikiej bestii.- Zacznijcie się pakować. Niech ktoś skoczy też po wodę. Dużo wody. Będzie nam potrzebna, jeśli wierzyć temu stetryczałemu czortowi...
***
Słońce przygrzewało nieznośnie, a jednak Rogue odmawiała sumiennie manipulacji temperaturą, mimo usilnych próśb Voltusa i Joe. Dobrze wiedziała, że próba opanowania upału wokół nich, na otwartej przestrzeni, gdy będą się szybko przemieszczać, na dłuższą metę wyczerpie ją skrajnie. Kiedyś taką próbę przypłaciła kilkudniową śpiączką, w której... dość powiedzieć, że po snach, które wtedy miała, ma jakąś dziwną niechęć do wielkich zamków. Szli kolumną. Pierwszy Santana, najlepiej znoszący gorąco, za nim Joe prowadzący związanego Tabotta na postronku, jak tuczne ciele na targ. Dalej ramię przy ramieniu Voltus i Rogue. Pierwszy z tej dwójki trzymał za cugle wynajętego przez CP wielbłąda obładowanego czterema potężnymi beczkami z wodą. Przy każdym kroku zwierzęcia ładunek chwiał się niebezpiecznie i chlupotał. Idąc wciąż przed siebie stracili nieco poczucie czasu, możliwe nawet, że i kierunku, a jednak Tabott był przekonany, że idą w dobrą stronę. Musiał mówić prawdę – chłopaki zadbali o to, żeby jego więzy dało się tylko rozciąć, lub rozerwać, więc jakkolwiek inteligentny by nie był, samodzielnie Tabott nie dałby rady się uwolnić. Wyprowadzony na pustynię, skrępowany, bez zapasów, nie dałby rady przetrwać więcej niż dzień. Świadczyły o tym smutne pamiątki po innych pechowcach – szkielety ludzi i zwierząt wystające jak zębiska przyczajonych bestii spomiędzy rudych ziarnek piasku pustyni. Kilkakrotnie agenci i ich jeniec mijali porzucone, porozbijane wozy, czy zaspane piaskiem resztki budowli, z których zostały tylko pojedyncze ściany, lub stosy cegieł – milczące świadectwa przeszłości, w której mieszkańcy wyspy starali się podporządkować sobie pustynię. Gdy nastał wieczór, a temperatura nieco zelżała, na horyzoncie zamajaczyły niewyrazne sylwetki kamiennych formacji – ostańców, pagórków i kamiennych łuków.
- Jesteśmy już blisko...- Szepnął Tabott.- Miasto jest tam, pomiędzy górami.
- Na pewno nie pomyliłeś się, staruchu?- Joe zbliżył się do więznia.
- A jaki miałbym w tym interes? Skoro wiecie już gdzie iść, może byście mnie wypuścili...?
- O nie, nie pójdzie ci tak łatwo. Będziesz z nami aż do końca, Tabott. Twojego, lub naszego.- Zapowiedział Santana. Po chwili dodał.- Rozbijemy tu obóz.-
Wkrótce grupa obsiadła niewielkie ognisko, dające mało światła i jeszcze mniej dymu. Nie rozmawiali, bo nie czuli takiej potrzeby. Wszyscy, cała czwórka, chociaż bliscy dla siebie jako grupa, nie potrzebowali wyznawać sobie uczuć. Świętować też nie mieli czego. Byli w pracy, wymagało się od nich profesjonalizmu. Nie mogli zawieść...
***
Pandaman schodził po schodach z marsową miną. Co jak co, ale Doflamingo wybrał sobie doskonałe miejsce na kryjówkę – głeboko w Czarnej Strefie, na pagórku w środku dżungli zapomnianej przez ludzi i bogów wyspie. Jedyne przejawy cywilizacji przywiózł tu samemu razem z ocalałymi członkami swojej Familii. To również oni zbudowali sobie tutaj hacjendę, czy małą przystań portową w której cumowały dwa, czy trzy jachty, oraz korweta Pandamana.
- Heh... Starość...- Mruknął pod nosem.
Wyjął z kieszeni spodni przenośne Den-Den Mushi z zamiarem zadzwonienia do Joe i zażądania raportu, ale po krótkiej chwili się rozmyśli. Zamiast tego wybrał inny numer. Krótkie 'ka-cza' upewniło go, że połączenie zostało nawiązane, a jednak nikt nie odezwał się po drugiej stronie. To na szefie CP-0 spoczywał ciężar zaczęcia rozmowy.
- To ja.- Po długim milczeniu zebrał się w sobie, by przemówić.
- Nya-haha, Panda-Panda... Doskonale.- Ślimak przekazał wysoki, kobiecy śmiech, a potem głos, zdecydowanie tej samej osoby.- Mój pan będzie zadowolony, że dzwonisz. Czego potrzebujesz tym razem?-
„Nienawidzę tej suki.” przemknęło agentowi przez myśl.
- Informacji.
- Czyżby? Wiesz, kochanie, że to towar deficytowy ostatnio?
- Powiedz swojemu panu, Liro, że przyjadę się z nim spotkać. Niech czeka za dwa dni tam gdzie zawsze.
- Mój pan nie przyjmuje od ciebie rozkazów.- Fuknęła Lira.
- Możliwe.- Pandaman skinął głową wsiadając na pokład swojego statku.- Ale przypłynie na spotkanie, choćby z ciekawości. Dwa dni, pamiętaj...
- Au!- Mógł tylko wykrztusić, gdy dziewczyna odsunęła się od niego możliwie jak najdalej. Tę sielankową atmosferę przerwało wejście pozostałych dwóch agentów. Joe momentalnie spróbował się ogarnąć, nie dając po sobie poznać, że odciśnięty na jego policzku ślad kobiecej rączki w jakikolwiek sposób mu przeszkadza.
- I jak? - Przesłuchiwanie nigdy nie było moją mocną stroną...- Poskarżył się Voltus.- Nie możemy po prostu go zabić?
- Tak jak zarżnąłeś tamtych dwóch w mieście, co?- Zakpił Santana, nawiązując do ich ostatnich przeciwników. Potem zwrócił się do Joe i Rogue, która zbliżyła się do nich nieco, zainteresowana rozmową.- Za dwa dni wyruszamy do Karmazynowych Ruin.-
- Tak szybko? Sądziłam, że będziemy musieli męczyć tego starucha co najmniej tydzień...-
- Byłem bardzo przekonujący.- Santana wyszczerzył zęby w drapieżnym uśmiechu, co w połączeniu z jego rytualnym strojem nadało mu wygląd dzikiej bestii.- Zacznijcie się pakować. Niech ktoś skoczy też po wodę. Dużo wody. Będzie nam potrzebna, jeśli wierzyć temu stetryczałemu czortowi...
***
Słońce przygrzewało nieznośnie, a jednak Rogue odmawiała sumiennie manipulacji temperaturą, mimo usilnych próśb Voltusa i Joe. Dobrze wiedziała, że próba opanowania upału wokół nich, na otwartej przestrzeni, gdy będą się szybko przemieszczać, na dłuższą metę wyczerpie ją skrajnie. Kiedyś taką próbę przypłaciła kilkudniową śpiączką, w której... dość powiedzieć, że po snach, które wtedy miała, ma jakąś dziwną niechęć do wielkich zamków. Szli kolumną. Pierwszy Santana, najlepiej znoszący gorąco, za nim Joe prowadzący związanego Tabotta na postronku, jak tuczne ciele na targ. Dalej ramię przy ramieniu Voltus i Rogue. Pierwszy z tej dwójki trzymał za cugle wynajętego przez CP wielbłąda obładowanego czterema potężnymi beczkami z wodą. Przy każdym kroku zwierzęcia ładunek chwiał się niebezpiecznie i chlupotał. Idąc wciąż przed siebie stracili nieco poczucie czasu, możliwe nawet, że i kierunku, a jednak Tabott był przekonany, że idą w dobrą stronę. Musiał mówić prawdę – chłopaki zadbali o to, żeby jego więzy dało się tylko rozciąć, lub rozerwać, więc jakkolwiek inteligentny by nie był, samodzielnie Tabott nie dałby rady się uwolnić. Wyprowadzony na pustynię, skrępowany, bez zapasów, nie dałby rady przetrwać więcej niż dzień. Świadczyły o tym smutne pamiątki po innych pechowcach – szkielety ludzi i zwierząt wystające jak zębiska przyczajonych bestii spomiędzy rudych ziarnek piasku pustyni. Kilkakrotnie agenci i ich jeniec mijali porzucone, porozbijane wozy, czy zaspane piaskiem resztki budowli, z których zostały tylko pojedyncze ściany, lub stosy cegieł – milczące świadectwa przeszłości, w której mieszkańcy wyspy starali się podporządkować sobie pustynię. Gdy nastał wieczór, a temperatura nieco zelżała, na horyzoncie zamajaczyły niewyrazne sylwetki kamiennych formacji – ostańców, pagórków i kamiennych łuków.
- Jesteśmy już blisko...- Szepnął Tabott.- Miasto jest tam, pomiędzy górami.
- Na pewno nie pomyliłeś się, staruchu?- Joe zbliżył się do więznia.
- A jaki miałbym w tym interes? Skoro wiecie już gdzie iść, może byście mnie wypuścili...?
- O nie, nie pójdzie ci tak łatwo. Będziesz z nami aż do końca, Tabott. Twojego, lub naszego.- Zapowiedział Santana. Po chwili dodał.- Rozbijemy tu obóz.-
Wkrótce grupa obsiadła niewielkie ognisko, dające mało światła i jeszcze mniej dymu. Nie rozmawiali, bo nie czuli takiej potrzeby. Wszyscy, cała czwórka, chociaż bliscy dla siebie jako grupa, nie potrzebowali wyznawać sobie uczuć. Świętować też nie mieli czego. Byli w pracy, wymagało się od nich profesjonalizmu. Nie mogli zawieść...
***
Pandaman schodził po schodach z marsową miną. Co jak co, ale Doflamingo wybrał sobie doskonałe miejsce na kryjówkę – głeboko w Czarnej Strefie, na pagórku w środku dżungli zapomnianej przez ludzi i bogów wyspie. Jedyne przejawy cywilizacji przywiózł tu samemu razem z ocalałymi członkami swojej Familii. To również oni zbudowali sobie tutaj hacjendę, czy małą przystań portową w której cumowały dwa, czy trzy jachty, oraz korweta Pandamana.
- Heh... Starość...- Mruknął pod nosem.
Wyjął z kieszeni spodni przenośne Den-Den Mushi z zamiarem zadzwonienia do Joe i zażądania raportu, ale po krótkiej chwili się rozmyśli. Zamiast tego wybrał inny numer. Krótkie 'ka-cza' upewniło go, że połączenie zostało nawiązane, a jednak nikt nie odezwał się po drugiej stronie. To na szefie CP-0 spoczywał ciężar zaczęcia rozmowy.
- To ja.- Po długim milczeniu zebrał się w sobie, by przemówić.
- Nya-haha, Panda-Panda... Doskonale.- Ślimak przekazał wysoki, kobiecy śmiech, a potem głos, zdecydowanie tej samej osoby.- Mój pan będzie zadowolony, że dzwonisz. Czego potrzebujesz tym razem?-
„Nienawidzę tej suki.” przemknęło agentowi przez myśl.
- Informacji.
- Czyżby? Wiesz, kochanie, że to towar deficytowy ostatnio?
- Powiedz swojemu panu, Liro, że przyjadę się z nim spotkać. Niech czeka za dwa dni tam gdzie zawsze.
- Mój pan nie przyjmuje od ciebie rozkazów.- Fuknęła Lira.
- Możliwe.- Pandaman skinął głową wsiadając na pokład swojego statku.- Ale przypłynie na spotkanie, choćby z ciekawości. Dwa dni, pamiętaj...