środa, 11 listopada 2015

Rozdział 5

Atmosfera zrobiła się stężała i gorąca. Zaraz potem gorący zrobił się też policzek Joe, kiedy Rogue wymierzyła mu siarczystego liścia wzmocnionego dodatkowo jej mocami. Twarz agenta pokryła się różowawą oparzeliną.
 - Au!- Mógł tylko wykrztusić, gdy dziewczyna odsunęła się od niego możliwie jak najdalej. Tę sielankową atmosferę przerwało wejście pozostałych dwóch agentów. Joe momentalnie spróbował się ogarnąć, nie dając po sobie poznać, że odciśnięty na jego policzku ślad kobiecej rączki w jakikolwiek sposób mu przeszkadza.
 - I jak? - Przesłuchiwanie nigdy nie było moją mocną stroną...- Poskarżył się Voltus.- Nie możemy po prostu go zabić?
 - Tak jak zarżnąłeś tamtych dwóch w mieście, co?- Zakpił Santana, nawiązując do ich ostatnich przeciwników. Potem zwrócił się do Joe i Rogue, która zbliżyła się do nich nieco, zainteresowana rozmową.- Za dwa dni wyruszamy do Karmazynowych Ruin.-
 - Tak szybko? Sądziłam, że będziemy musieli męczyć tego starucha co najmniej tydzień...-
 - Byłem bardzo przekonujący.- Santana wyszczerzył zęby w drapieżnym uśmiechu, co w połączeniu z jego rytualnym strojem nadało mu wygląd dzikiej bestii.- Zacznijcie się pakować. Niech ktoś skoczy też po wodę. Dużo wody. Będzie nam potrzebna, jeśli wierzyć temu stetryczałemu czortowi...

 ***

 Słońce przygrzewało nieznośnie, a jednak Rogue odmawiała sumiennie manipulacji temperaturą, mimo usilnych próśb Voltusa i Joe. Dobrze wiedziała, że próba opanowania upału wokół nich, na otwartej przestrzeni, gdy będą się szybko przemieszczać, na dłuższą metę wyczerpie ją skrajnie. Kiedyś taką próbę przypłaciła kilkudniową śpiączką, w której... dość powiedzieć, że po snach, które wtedy miała, ma jakąś dziwną niechęć do wielkich zamków. Szli kolumną. Pierwszy Santana, najlepiej znoszący gorąco, za nim Joe prowadzący związanego Tabotta na postronku, jak tuczne ciele na targ. Dalej ramię przy ramieniu Voltus i Rogue. Pierwszy z tej dwójki trzymał za cugle wynajętego przez CP wielbłąda obładowanego czterema potężnymi beczkami z wodą. Przy każdym kroku zwierzęcia ładunek chwiał się niebezpiecznie i chlupotał. Idąc wciąż przed siebie stracili nieco poczucie czasu, możliwe nawet, że i kierunku, a jednak Tabott był przekonany, że idą w dobrą stronę. Musiał mówić prawdę – chłopaki zadbali o to, żeby jego więzy dało się tylko rozciąć, lub rozerwać, więc jakkolwiek inteligentny by nie był, samodzielnie Tabott nie dałby rady się uwolnić. Wyprowadzony na pustynię, skrępowany, bez zapasów, nie dałby rady przetrwać więcej niż dzień. Świadczyły o tym smutne pamiątki po innych pechowcach – szkielety ludzi i zwierząt wystające jak zębiska przyczajonych bestii spomiędzy rudych ziarnek piasku pustyni. Kilkakrotnie agenci i ich jeniec mijali porzucone, porozbijane wozy, czy zaspane piaskiem resztki budowli, z których zostały tylko pojedyncze ściany, lub stosy cegieł – milczące świadectwa przeszłości, w której mieszkańcy wyspy starali się podporządkować sobie pustynię. Gdy nastał wieczór, a temperatura nieco zelżała, na horyzoncie zamajaczyły niewyrazne sylwetki kamiennych formacji – ostańców, pagórków i kamiennych łuków.
 - Jesteśmy już blisko...- Szepnął Tabott.- Miasto jest tam, pomiędzy górami.
 - Na pewno nie pomyliłeś się, staruchu?- Joe zbliżył się do więznia.
 - A jaki miałbym w tym interes? Skoro wiecie już gdzie iść, może byście mnie wypuścili...?
 - O nie, nie pójdzie ci tak łatwo. Będziesz z nami aż do końca, Tabott. Twojego, lub naszego.- Zapowiedział Santana. Po chwili dodał.- Rozbijemy tu obóz.- 
Wkrótce grupa obsiadła niewielkie ognisko, dające mało światła i jeszcze mniej dymu. Nie rozmawiali, bo nie czuli takiej potrzeby. Wszyscy, cała czwórka, chociaż bliscy dla siebie jako grupa, nie potrzebowali wyznawać sobie uczuć. Świętować też nie mieli czego. Byli w pracy, wymagało się od nich profesjonalizmu. Nie mogli zawieść...

 ***

 Pandaman schodził po schodach z marsową miną. Co jak co, ale Doflamingo wybrał sobie doskonałe miejsce na kryjówkę – głeboko w Czarnej Strefie, na pagórku w środku dżungli zapomnianej przez ludzi i bogów wyspie. Jedyne przejawy cywilizacji przywiózł tu samemu razem z ocalałymi członkami swojej Familii. To również oni zbudowali sobie tutaj hacjendę, czy małą przystań portową w której cumowały dwa, czy trzy jachty, oraz korweta Pandamana.
 - Heh... Starość...- Mruknął pod nosem. 
Wyjął z kieszeni spodni przenośne Den-Den Mushi z zamiarem zadzwonienia do Joe i zażądania raportu, ale po krótkiej chwili się rozmyśli. Zamiast tego wybrał inny numer. Krótkie 'ka-cza' upewniło go, że połączenie zostało nawiązane, a jednak nikt nie odezwał się po drugiej stronie. To na szefie CP-0 spoczywał ciężar zaczęcia rozmowy.
 - To ja.- Po długim milczeniu zebrał się w sobie, by przemówić.
 - Nya-haha, Panda-Panda... Doskonale.- Ślimak przekazał wysoki, kobiecy śmiech, a potem głos, zdecydowanie tej samej osoby.- Mój pan będzie zadowolony, że dzwonisz. Czego potrzebujesz tym razem?- 
„Nienawidzę tej suki.” przemknęło agentowi przez myśl.
 - Informacji.
 - Czyżby? Wiesz, kochanie, że to towar deficytowy ostatnio?
 - Powiedz swojemu panu, Liro, że przyjadę się z nim spotkać. Niech czeka za dwa dni tam gdzie zawsze.
 - Mój pan nie przyjmuje od ciebie rozkazów.- Fuknęła Lira.
 - Możliwe.- Pandaman skinął głową wsiadając na pokład swojego statku.- Ale przypłynie na spotkanie, choćby z ciekawości. Dwa dni, pamiętaj...

piątek, 9 października 2015

Rozdział 4

Jak Voltus wrócił już do swojej ludzkiej postaci na dobre od razu podbiegł do reszty swoich towarzyszy
- Wszyscy cali?- zapytał
- Nie Rouge została ranna - odpowiedział mu Santana
Niski meżczyzna podszedł do niej chcąc zobaczyć jej rane. Nie wyglądało to najlepiej, kwas wżerał się jej w rekę, a rana
z każdą chwilą sie powiekszała. Dookoła rozchodził się
swąd palonego mięsa. Coraz bardziej wściekły Voltus zaczął
szybko wydawać polecenia:
- Santana ty i Joe udajcie się na statek z Rouge. A ja pójde znaleźć jakiś lek.
Po tych słowach odwrócił się i pobiegł w głąb miasta . Wszyscy byli świadomi, że dziewczyna nie przeżyje podróży do kryjówki bez żadnego lekarstwa.
Meżczyzna byl wściekły na siebie z tego powodu. Nie mógł znieść kiedy któryś z jego towarzyszy cierpiał. Dlatego wolał pracowac sam. Nie musiał się o nikogo martwić.
W tym samym czasie stan Rouge sie pogarszał dziewczyna wiła się z bólu w ramionach Santany i krzyczała. Z powodu bólu nie mogla zapanować nad swoimi mocami. Santana odczuwał to coraz bardziej. Z każdą chwilą czuł jak jego ręce i tors coraz bardziej go parzyły, ale nie zatrzymywał się tylko biegł dalej. Voltus pedził przez rynek jak szalony zeby odnaleźć
cokolwiek co by było w stanie pomóc dziewczynie.
W pewnym momencie stanął na skrzyżowaniu dróg nie wiedział którą droge ma wybrać. Stał tak zdezorientowany jeszcze kilka sekund dopóki nie usłyszał głosu. - Chodz za mną. Odwrócił się i zobaczył tajemniczą postać która zaczeła biec ulicą. Niewiele myśląc pobiegł za nią. Niezajomy prowadził go krętymi ścieżkami. Voltus ledwo nadążał za nią. Postać w pewnym momencie staneła przed drzwiami prowadzącymi do piwnicy otworzyła je i weszła. Mężczyzna udał się za nią.
Szli tak w dół już kilka sekund. W powietrzu bylo czuć wilgoć, pleśń i coś jeszcze jakiś znajomy zapach ale nie umiał określić co to. W pewnym momencie gdy już byli na samym dole zakapturzona postać dała mu znak dłonią żeby się zatrzymał a sama udała sie w głąb pomieszczenia i zaczeła zapalać świece. Gdy ostatnia świeca zajaśniała zauważył na podłodze znajome mordy. Grotus i Shu leżeli tam w kałuży krwi. Ich martwe oczy, które wciąż były otwarte patrzyły się na niego. Meżczyzna był przerażony. Nie wiedział czego ma się spodziewać. Z rozmyśleń wyrwał go widok tajemniczej postaci. Wyciągnął nóż i był gotowy do walki ale zamiast tego postać popchneła w jego strone Tabotta. Staruch upadł tuz przed jego stopami prosto w kałuże krwi. - Łap- powiedziała lakonicznie. Voltus złapał mały słoiczek z maścią w środku. - Wcieraj to w jej rane trzy razy dziennie niweluje działania kwasu i jego rozprzetrzenianie sie. A teraz zabierz go i idź. - Dlaczego ? - zapytał sie zdezorientowany mezczyzna. - Idź. Voltus mało myśląc chwycił Tabotta za koszule i zaczął biec ile sił w nogach. Ta cała sytuacja była nie prawdobodobna. Rouge powoli otworzyła oczy. Po czym usiadła szybko na łóżku. Od razu odezwał się ból w jej ręce. Zawyła po cichu. Siedziała tak jeszcze pare sekund rozglądając się po pokoju. Zdała sobie sprawe że jest już w kryjówce, ale nie poczuła się szczęśliwa z tego powodu. Zawalili misje. Z jej rozmyślan wyrwało ją pukanie do drzwi. - Wejść-krzykneła. W drzwiach stał Joe cały w skowronkach. Nie lubiła go kiedy był taki szczęśliwy. Irytował ją wtedy bardziej niż zwykle. - No, no nasza śpiąca królewna wstała. -Powiedział. - Zamknij się. -Mam dla ciebie dobrą wiadomość. Mamy Tabotta. Dziewczyna wstała zaskoczona z łóżka i zapytała : - Ale jak? Chłopak podszedł do niej. W mózgu zapaliła jej się czerwona lampka. Chciała się cofnąć ale on ją złapał i pocałował.
~Rozdział pisany przez Weronikę Angelikę "Ryuuzaki" Leszczyńską

środa, 12 sierpnia 2015

Rozdział 3

W wiosce dzień targowy trwał w najlepsze. Dlatego prawdopodobnie nikt nie zauważył dwóch ludzi, ubranych w czarne płaszcze i czarne okulary, którzy wolnym krokiem przemierzali targ. W końcu nie byli wyróżniającymi się osobami pośród całej gromady złodziei i oszustów. Dwójka ta powoli minęła większy stragan z fałszywymi Log Pose i skręciła w stronę przydrożnego pubu o nazwie “Kadono” - była to niewielka i bardzo zaniedbana speluna.

Gdy tylko weszli do kantyny od razu zamówili po piwie.Pierwszy raz w tych stronach ? - zagadnął stary barman o pokaźnym brzuchu i zaroście.
Zamawiający nie odpowiedzieli. Barman pomyślał, że to kolejni, szemrani cichociemni i nie drążył rozmowy.
Nieznajomi w tym samym momencie wypili półlitrowe piwo, zapłacili i wyszli z pubu. Jednakże nie odeszli daleko, tylko stanęli na tyłach budynku i obserwowali okolicę. Na wprost siebie mieli okna starego magazynu…

----

 - Cholera. Tego się nie spodziewałem po takich płotkach - mruknął do siebie Tabott.
Joe uśmiechnął się, jakby to on właśnie przejął grę i rozdawał karty.
 - Nie musicie już więcej mówić o naszych planach. Myślę, że to wystarczająco dało mu do myślenia. - powiedział Joe wyciągając się na krześle. 
- Nie wiecie nawet na co się porywacie wy durnie!- krzyknął staruszek, który nagle wykazał rozdrażnienie, poczuł się dziwnie, dotąd było to dla niego obcym uczuciem.- To nie jest coś, co zwykli ludzie mogę ot tak odkryć. Kto wam to zlecił? -  ton jego głosu znowu powrócił do stanu poprzedniego, choć wciąż nie odzyskał swojego rezonu.
 - Od nas się już więcej nie dowiesz. Dla nas jesteś tylko użyteczny do czasu. Masz nas tam zaprowadzić i nic więcej się nie liczy. Teraz - zwrócił się do towarzyszy - mamy szansę, by wykorzystać jego chwilową nerwowość. Zresztą i tak wiedzieliśmy od początku, że nie będzie chciał z nami współpracować. Jednak my mamy coś, co go zmusi do tego, by był posłuszny. Jedyne co musimy zrobić, to przetransportować go do naszej placówki.
Tabott, który był coraz bardziej podenerwowany, już nie wykazywał takiej ciekawości i tylko nerwowo się przysłuchiwał.
 - Czy to na pewno dobry pomysł? - rzekł Santana, patrząc na Tabotta - po tym, jak pokazał nam prawdziwą twarz, możemy być pewni, że jest kimś więcej dla Dragona i ten będzie chciał go odbić. Zabierając go do placówki możemy tylko zdradzić istnienie całej organizacji… 
 - Santana, a jak inaczej chcesz mu przemówić do rozsądku? - przerwała mu Rogue - Od razu widać, że jest twardy, nawet jeżeli w tej chwili na takiego nie wygląda.
  - Fakt, to nie takie proste - Santana zamyślił się. 
  - Sprowadzenie na otwarty teren naszego “przekonywacza” też raczej nie wchodzi w grę… o ile z “góry” nie wydadzą innych rozkazów - uśmiechnął się pod nosem Joe.

Santana wstał i wolnym krokiem zaczął się przechadzać po pomieszczeniu. Był głęboko zamyślony. Joe tymczasem rozluźnił się i sprawiał wrażenie mniej skupionego na całym zadaniu. Tylko Rogue uparcie wpatrywała się w staruszka.
 - Musimy podjąć decyzję - rzekła - czuję, że czas nam nieubłaganie ucieka.
Tabott spojrzał na nią ze zdziwieniem i ze złością zarazem.
 - Nie musicie się spieszyć, bo rozwiązanie i tak wam nie przyjdzie tak szybko, jak myślicie - rzekł, patrząc głęboko w oczy Rogue.
Rogue odwróciła wzrok i popatrzyła na Santanę. Ten zatrzymał się. Wyszedł na zewnątrz i chwilę rozglądał się. Potarł czoło w nagłym przypływie rozdrażnienia, które nie zdarzało mu się zbyt często i powiedział: 
 - Dobra. Joe, skontaktuj się z “górą”, niech nam przyślą jeszcze kogoś do pomocy. Tymczasem kierujmy się w stronę kryjówki. Może los będzie nam sprzyjał i tym razem uznają naszą sprawę za coś więcej niż poszukiwanie legendy. 
 - Tak jest, szefie - odparł z przekąsem Joe i odszedł od grupy, wyciągając Den-Den Mushi.
Santana tymczasem podszedł do staruszka, któremu już pojawiły się krople potu na skroni. Nie był już tak pewny, jaki czeka go los i jaką też tajną broń ma w zanadrzu Cipher Pol. Rogue wyszła na zewnątrz, poprawiając włosy, a raczej ich resztki. Po chwili wrócił Joe, uśmiechnięty od ucha do ucha. 
 - Mamy zielone światło, drużyno - powiedział - dziś możemy wyruszyć do kryjówki. Nie było żadnej informacji od naszych zwiadowców o pupilkach tego *bip!* Dragona. Także możliwe że jeszcze dziś, będziemy mogli wyruszyć w stronę Karmazynowych Ruin. 
 - Dobra wiadomość - Santana rozluźnił się i podszedł do staruszka - no, zbieramy się. Będziesz miło wspominał kolejną podróż do Karmazynowych Ruin.
Tabott spojrzał na niego ciężko i wstał bez ociągania. Razem wyszli z magazynu, zamykając starannie drzwi. Ruszyli szybkim krokiem w stronę przeciwną od targu, do bardziej zamieszkałych terenów. Po paru minutach Rogue zaczęła bacznie rozglądać się na wszystkie strony, mając znowu uczucie, że ktoś ich obserwuje. 
 - Co się dzieje Rogue? - spytał rozweselony Joe - Wszystko idzie zgodnie z planem. Niby na kogo się ogl...
Nie dokończył. Z bocznej uliczki wyszły dwie ubrane na czarno postacie, zagradzając im drogę. Staruszek spojrzał na nich i odetchnął z ulgą. 
 - No, dziś jednak mam szczęście - rzekł.
Santana, który to usłyszał, jako pierwszy zrozumiał, że Dragon jednak przysłał odsiecz. Stanął w rozkroku, przygotowując się do jatki, która niewątpliwie miała zaraz nadejść. 
 - Hej, zejdźcie nam z drogi! - krzyknął Joe, emanując jeszcze pewnością siebie.W tym momencie postacie zdjęły swe czarne okulary, ukazując oblicza. 
 - No, no. Młodzi, a tacy zadziorni - odparł jeden z nich. 

Nazywał się Grotus. Wyróżniał się posturą, mężczyzna, około czterdziestki, przewyższający prawie wszystkich. Praktycznie, ponieważ był wzrostu Santany, co rzuciło się w oczy na początku. Miał białą skórę i czerwony kij na którym się opierał. Drugi z nich, nieznacznie niższy, o smukłej budowie ciała, nazywał się Shu, były członek Marynarki. Wyróżniały go czarna chusta na twarzy, oraz czapka w kształcie grzybka, która miała biały napis - “Fear”.
Dopiero teraz do Rogue i Joe dotarło, że odsiecz przybyła po Tabotta. Grotus jako pierwszy wykonał ruch, zamieniając swoją rękę w parującą ciecz, którą wystrzelił w kierunku Joe’a i Rogue. Ci byli szybsi, dzięki technice Soru. Dzięki temu uniknęli najgorszego - bowiem ciecz, która spadła na kamienny bruk, szybko zaczęła niszczyć kamienie. Jak można było zauważyć, był to kwas. Santana krzyknął:
 - Nie dajcie się trafić! On jest użytkownikiem diabelskiego owocu!
 - Przecież widzimy to, idioto! - odkrzyknęła Rogue, przymierzając się do ataku na Shu.
Ten jednak był szybszy - odwrócił się i płynnie odparował nadchodzący cios. Przechodząc do kontrataku, wykonał półobrót na lewej nodze, a prawą zdołał kopnąć Rogue z dużą siłą. Agentka poleciała na ścianę jednego z budynków. Wyraz twarzy Joe diametralnie się zmienił. Teraz wyglądał jak bestia, która chce rozerwać wszystko i wszystkich. Z dzikim wyrazem twarzy ruszył na przeciwnika, powoli ale zdecydowanie sprowadzając go do defensywy. Chociaż Joe miał przewagę nad starszą osobą, po której było widać że miała najlepsze czasy za sobą, były marynarz nie dawał jednak za wygraną. Kiedy agent miał już przywalić mocnym ciosem, szczęście zaczęło dopisywać jego przeciwnikowi. Shu wykonał zgrabny unik, przysiadł na piętach i zaatakował odsłonięty brzuch niebieskowłosego. Agent CP cofnął rękę i odskoczył na dach jednego z budynków używając Geppou.  
 - Gdzie jest ta cholerna pomoc? - rzucił w powietrze.
 - Koło Ciebie. - rzekła postać stojąca za nim.
Joe odwrócił się i z otwartymi oczyma spojrzał na przybysza.
  - Nawet nie wiesz, jaka to ulga, że wreszcie wróciłeś Voltusie - wyjąkał Joe i odetchnął. - Teraz przynajmniej mamy równe szanse z tymi tam na dole.
 - Eh, wy nieudolne palanty - Voltus popatrzył na niego z politowaniem. - Nie ma na co czekać - ocenił trzeźwo i skoczył w dół.

Voltus, kolejny członek CP 10, był nieco bardziej doświadczony w boju i w walkach. Niskiej postury, co było powodem jego agresywnej nienawiści do całego świata, miał szramę na lewym oku, którą w dzieciństwie zadał mu rybolud. Był on osobą wychowaną przez samego Pandamana, zabrany z jednej z podwodnych wiosek, gdzie trafił… przez przypadek.
Miał dziesięć lat, gdy jego rodzina przeprowadzała się do innej wyspy. Transportowani przez marynarkę, pewni swego bezpieczeństwa, znajdowali się niedaleko archipelagu Sabaody. Zostali jednak zaatakowani przez dość liczną grupę piratów. Załoga została zniszczona, statek zrabowany i zniszczony, a sama rodzina Voltusa została zamordowana. On ocalał w jednej z beczek, którą piraci zabrali ze sobą. Po tym incydencie, został odkryty w beczce przez ryboludzi, bowiem beczka została sprzedana w jednej z podwodnych wiosek.
Wioska nazywała się Mayuma, i nie sprawowała nad nią kontroli rodzina królewska z Wyspy Ryboludzi. Voltus poznał od wczesnego dzieciństwa smak ciężkiej pracy i już wkrótce szczerze nienawidził każdego ryboluda. Po kilku latach, zaczął po kryjomu trenować, a już wkrótce wdrążył swój pełen nienawiści do ryboludzi plan zemsty, powoli i skrycie eliminując każdego ryboluda. Kiedy mieszkańcy morza odkryli kto za tym stoi, zaczęli szukać Voltusa, by zabić go. W tym samym momencie, niedaleko wioski sam Pandaman przebywał od niedawna dla celów handlowych. Natrafił na Voltusa przypadkowo i po krótkiej rozmowie przedstawił mu swój plan naprawienia całego świata. Voltusowi przypadło to do gustu i już wkrótce potem wyruszył na powierzchnię.
Tam trafił do jednostki treningowej, w której zawsze przodował. Przyniosło to nagrodę - otrzymał diabelski owoc Saru Saru no Mi. Po spożyciu go, gdy zamienił się w goryla, zaczął mieć manię wielkości. Zawsze, gdy przemieniał się w to zwierzę, patrzył na wszystkich z góry, nawet na swoją drużynę. Dlatego też bywał wysyłany na samotne misje, co powodowało zwykle rozkompletowanie drużyny. Teraz jednak, skacząc w dół, już pod postacią goryla, niewątpliwie zjawiał się w czas.

Shu tymczasem zdołał już poczuć na swojej skórze efekt działania owocu Rogue - stopniowo, choć szybko obniżała temperaturę wokół niego, by spowolnić go, a może i spowodować jakieś obrażenia, gdyby rozgrzane słońcem pustyni ciało odmówiło współpracy w ujemnej temperaturze. Z odsieczą przyszedł mu Grotus - wystrzelił dwie bańki z kwasu, które pękły niedaleko Rogue, raniąc jej rękę. Krzyknęła głośno, a następnie odskoczyła byle dalej od działania bańki. Santana zdołał się już jednak rozgrzać, sprytnie zadając ataki z dobrej odległości, atakując i odskakując. Dwójka przybyszów wydawała się przyparta do muru, wciąż jednocześnie przesuwając jatkę dalej. Gdy Joe wraz z Voltusem wskoczyli w akcję, Grotus zaczął atakować zacieklej, tym razem używając nie kwasu ale Haki - to pozwoliło mu wyeliminować Joe już po dwóch ciosach, lecz Voltus w formie goryla był mniej podatny na ataki i chociaż był użytkownikiem owocu typu Zoan, bronił się zaciekle, aż po chwili w przypływie nagłej siły uderzył pięściami w ziemię, powodując przygwożdżenie Shu do podłoża przez fontannę piachu i kawałki skał. Grotus tymczasem zwietrzył chwilową nieuwagę Rogue i Santany po uderzeniu Voltusa i wykorzystał ją, by chwycić Tabotta. Jednocześnie stworzył kolejną dużą bańkę silnego kwasu i zastawił nią całe przejście w uliczce. Odwrócił się i w bardzo szybkim tempie oddalił. Agenci nie mogli tego zauważyć - bańka była matowo żółta i nieprzejrzysta. Tymczasem Shu zwinnie zdołał wydostać się z pułapki. Był jednak ranny w rękę, co umożliwiało mu szybki odwrót. Santana, Rogue i Joe przeprowadzili zmasowany atak, ale zamaskowany mężczyzna okazał się przebiegły - uchylił się przed atakami i uciekł, znikając w jednym z pobliskich budynków. Kiedy Voltus rozbił ścianę, by go odnaleźć i uniemożliwić mu powrót, zobaczył tylko pustkę. Shu zniknął. Goryl krzyknął głośno i zaczął rozwalać pozostałe ściany budynku.
 - Voltus, przestań, i tak już zdradziliśmy swoją obecność, nie komplikuj tego bardziej - prosił go Santana, zachowując jednocześnie odległość od miotającego się w amoku towarzysza.

Trwało to dobrą chwilę, zanim Voltus się uspokoił i wrócił do swojej ludzkiej postaci…

------

piątek, 31 lipca 2015

Rozdział 2

Joe otarł przedramieniem zroszone od potu czoło, przeciągnął się, po czym zagarnął opadające kosmyki niebieskich włosów do tyłu. Miał ładną, nieskazitelnie gładką i wypielęgnowaną twarz, jego prezentacji w żaden sposób nie psuła brudna, wysłużona, ćwiekowana kamizelka. Odsłonięte ramiona miał wytatuowane, napięte mięśnie zdobiły serpentynowate wzory. Jego wygląd idealnie wpasowywał się w panującą wśród rzezimieszków z Red Desert Island modę, co pozwalało bezproblemowo wtopić się w tłum. Spojrzał przenikliwie na Rouge, jego błękitne oczy spotkały się z magicznymi, szmaragdowymi oczami dziewczyny tylko na ułamek sekundy, po czym nowo przybyła szybko spuściła wzrok z wyraźnym zakłopotaniem.
- Rouge, zrobisz coś z tym upałem? - Joe przerwał ciszę powtarzając prośbę.
- Ahh.... Tak... Jaką chcesz temperaturę? - odpowiedziała jakby wyrwana z letargu.
- Optymalną pokojową... powiedzmy 21,5 stopnia - niebieskowłosy uśmiechnął się od ucha do ucha.
- Ale ty mnie denerwujesz! - wybuchła ze złością. - Wiesz doskonale, że nie potrafię kontrolować temperatury z taką dokładnością... - mimo, że Rouge była mulatką, na jej piegowatych policzkach pojawił się widoczny purpurowy zarys rumieńca. - Lepiej?
W przeciągu chwili, trwającej mrugnięcie powieką, temperatura w pomieszczeniu znacznie się obniżyła.
- Za zimno... - wtrącił wycofany do tej pory Santana.
Joe i Rouge spojrzeli jak w zmowie na czarnoskórego, z ich twarzy dało się odczytać podirytowanie wymieszane ze zdenerwowaniem. Niesłychanie wysoki i krępy Santana skurczył się jakby pod ich ciężkim wzrokiem. 

Na jego rodzinnych ziemiach panują tak wysokie temperatury, że tylko najlepiej przystosowane gatunki roślin i zwierząt są w stanie przeżyć. Za to innych ludzi, poza rdzennymi mieszkańcami, nie ma tam wcale, gdyż w przeciągu jednego zaledwie dnia większość umiera na udar, lub odwodnienie. W taki sposób biedny Santana cierpi z powodu chłodu wszędzie tam, gdzie dla zwykłych osób temperatura jest idealna... Postanowił więc szybko wycofać się ze swoich ostatnich słów.
- Dobrze, wiem co zaraz powiecie... - przewrócił oczami. - Zawsze mogę się cieplej ubrać, albo wyjść na zewnątrz gdzie jest mój ukochany skwar. Zostanę, bo nie wiem czy pamiętacie, ale mamy tutaj przesłuchanie - po czym wskazał siedzącego w kącie pomieszczenia Tabotta.

Tabott był leciwym człowiekiem, twarz pooraną bruzdami pokrywała mu krótka, srebrna szczecina, włosy były siwe. Spojrzenie miał spokojne, wodził powoli od jednego nastolatka do drugiego. Sprawiał wrażenie wyluzowanego, jak gdyby w ogóle nie przejmował się swoją niewolą. Ubrany był zadziwiająco ciepło, na czerwoną koszulę założoną miał starodawną, granatową marynarkę, toteż poczuł ogromną ulgę, gdy temperatura w pomieszczeniu znacznie się obniżyła. Z zainteresowaniem przysłuchiwał się każdemu słowu wypowiedzianemu przez trójkę przed nim. Rouge odezwała się ponownie.
- Spokojnie, starzec nam nie ucieknie, mamy czas. Powiedz lepiej jak udało ci się go złapać Joe?
- Zwykła rzetelność - odparł. - Wypytywanie po raz setny o Karmazynowe Ruiny, chodzenie z miejsca do miejsca, od człowieka do człowieka, krok po kroku bliżej Tabotta, aż w końcu udało się go dorwać - przerwał na chwilę i spojrzał w kierunku więźnia. - Miał obstawę, dwóch ludzi, dobrych ludzi, lecz minimalnie za wolnych... on sam nie jest groźny, nie wiem dlaczego centrala podesłała informacje o tym jaki jest niby niebezpieczny.
- Może dawniej taki był, najzwyczajniej się postarzał - stwierdziła Rouge.
- Ładnie ci w krótkich włosach... - wypalił Joe, zmieniając niespodziewanie temat.
Zapanowała cisza. Santana zakrył dłońmi twarz i pokręcił delikatnie głową z politowaniem. Rouge nie skomentowała komplementu, więc Joe ciągnął dalej jakby nigdy takowy nie padł.
- A co przytrafiło się tobie? Bo jak cię znam, na pewno wpadłaś w jakieś kłopoty.
- Mała bijatyka... nic poważnego - Rouge złapała się mimowolnie za przedramię, gdzie dotknął ją Flip, twarz wykrzywił jej grymas obrzydzenia. - Na to wszystko wszedł jeszcze Santana i pomógł mi.
- Jesteś bohaterem Santana - Joe uśmiechnął się lekceważąco.
- A ty jesteś idiotą Joe - czarnoskóry był poważny. - Chcę dodać coś od siebie w sprawie Tabotta, bo widocznie jak zwykle nie przeczytałeś dobrze raportu. On nigdy nie był silny fizycznie, słowa są jego siłą... wiele lat temu był znany pod przydomkiem „Język Węża”. Tego się nie zapomina, dam sobie uciąć rękę, że do teraz jest dobrym mówcą i manipulatorem, musimy uważać i zachować trzeźwość umysłu.

Wypowiedź Santany przerwały brawa. To Tabott z szerokim uśmiechem na ustach klaskał w dłonie. Gdy skończył, odezwał się.
- To zadziwiające, że ten, który wygląda na tępego osiłka jest najsprytniejszy z waszego tria - mówił dostojnie, dokładnie artykułując każde słowo, ton jego głosu był przyjemny, wprowadzał w trans. - Słucham, co chcecie wiedzieć?
Joe zrobił kilka kroków w kierunku więźnia.
- Jesteśmy piratami, nasz kapitan, którego imienia nie chcę zdradzać, wysłał nas z misją znalezienia Karmazynowych Ruin... Ty jesteś jedyną mapą.
- Po co chcecie się dostać do Karmazynowych Ruin?
- Po złoto oczywiście! - Joe rozłożył bezradnie ręce i odwrócił się z prześmiewczą miną w kierunku swoich towarzyszy.
- Santana ma rację... jesteś idiotą.
Twarz Joe przybrała kamienny wyraz, w oczach zaświeciła złość. Nie odwracając się do Tabotta wycedził przez zęby.
- Myślisz, że jesteś w dobrej pozycji do głoszenia takich rewelacji? Przypominam, że mamy cię w garści.
Starzec wyciągnął się wygodniej na krześle, poczekał, aż Joe odwróci się w jego kierunku, po czym spojrzał mu prosto w oczy.
- To ja mam was w garści...
Santana zachował skupienie i spokój, Rouge prychnęła bezceremonialnie, a Joe roześmiał się. Nim ktokolwiek zdążył się wtrącić, Tabott kontynuował.
- Myślałem, że organizacje Cipher Pol przestały istnieć wraz z upadkiem Światowego Rządu... - zapanowała śmiertelna cisza, teraz wszyscy stali się w pełni poważni. - A jednak stoicie przede mną... młodzi, więc wyszkoleni w ciągu kilku ostatnich lat.
- Skąd...? - zapytała zszokowana Rouge.
- Nie zdajecie sobie sprawy jaką mocą jest wiedza i umiejętność wyczytywania ludzkich emocji, drobnych gestów, uwaga... - odparł. - Po tej krótkiej chwili wiem o was bardzo dużo. Muszę was zmartwić, Santana nie ubierze się gdy jest mu zimno, rozpoznaję charakterystyczny ubiór jego plemienia, tradycja nakazuje im, aby zawsze go nosili. To nie jest zwykły strój, wiąże się z tym cały szereg obrzędów religijnych, potem polowanie, kolejne obrzędy, ściąganie skóry i samodzielne przygotowanie ubioru... to jest dla nich ważne, a skoro Santana, będący skrytobójcą, nadal je nosi, zamiast wtopić się w tłum jak Joe, to znaczy, że jest człowiekiem przywiązanym do tradycji i nauczonych wartości. Dodatkowo ma chłodną głowę i pomimo swojego potężnego ciała, wie, że rozum jest równie ważny. Rouge potrafi być wybuchowa i zadziorna, ale przez większość czasu jest wycofana i ostrożna. Boi się dotyku i kontaktu z mężczyzną... nie wiem co cię spotkało dziecino, ale odcisnęło na tobie silne piętno. Powiedziała mi o tym twoja reakcja na wspomnienie bójki, gdy złapałaś się z obrzydzeniem za miejsce, gdzie zapewne dotknął cię napastnik, oraz twój dystans do zalotów Joe. Przyznaję, są nieco nieudolne, ale to strach przed bliskością każe ci utrzymywać taki dystans pomiędzy wami, nie wytrzymałaś nawet jego spojrzenia w twoje oczy dłużej niż ułamek sekundy... Właśnie co do ciebie Joe, jesteś lekko zadufanym w sobie i pysznym człowiekiem, lecz przy tym konsekwentnym, upartym i zdeterminowanym. Posiadasz też wspaniałe umiejętności bojowe. Moi ochroniarze byli silni, na tyle by zmusić cię do użycia pewnych technik, technik dawno zapomnianych i stosowanych przez tajemne organizacje Cipher Pol...
Tabott przerwał na chwilę, podrapał się po głowie, jakby starał sobie coś przypomnieć.
- To chyba nazywało się Rokushiki, tak już pamiętam. Zaprezentowałeś na moich oczach dwie techniki: Soru, które umożliwiło ci nadludzko szybkie poruszanie, oraz Shigan, którym zabiłeś moich chłopców. Spodziewam się, że taki kawał chłopa jak Santana ma doskonale opanowane Tekkai utwardzające mięśnie. Nie wiem tylko w jakiej technice specjalizuje się Rouge, aczkolwiek ona ma już całkiem ciekawy Diabelski Owoc, którym obniżyła temperaturę. Rokushiki stosowało tylko Cipher Pol... Kto przeżył stare czasy i was szkolił?
Santana, który od momentu wejścia do pomieszczenia się nie ruszał, wykonał kilka kroków w kierunku Tabotta, pochylił się nad nim i powiedział bardzo niskim głosem:
- Wspaniała dedukcja, lecz nie rozumiem dlaczego masz nas niby w garści.
- Teraz, gdy wiecie, że znam wasz sekret - przybliżył twarz do Santany i uśmiechnął się. - Musicie mnie zabić, a nie zrobicie tego, bo tylko ja znam drogę do Karmazynowych Ruin, udało mi się was zaszachować. Postawiłem sprawę jasno, wzbudziłem w was niepokój i zasiałem ziarenko niepewności, co może się przydać... im słabsi będziecie na pustyni i w Karmazynowych Ruinach, tym większa szansa na waszą śmierć. Sam natomiast kupiłem sobie nietykalność z waszej strony tak długo aż będę potrzebny.
- Naprawdę liczysz na to, że po drodze zginiemy, a ty przeżyjesz i będziesz wolny? - odparł z niedowierzaniem Santana.
- Tak... moje słowa będą was truły tak długo, aż się potkniecie. Sam pamiętasz...”Język Węża”.
- Co teraz powiesz Joe? - Santana zwrócił się do niebieskowłosego. - Nie jest groźny...? Nie spotkałem jeszcze tak przebiegłego, bezczelnego i bezpośredniego drania.
- Ile jednostek Cipher Pol udało się odbudować? - starzec nie krył zaciekawienia.
- Dwie, CP0 to centrum dowodzenia, my należymy do CP10, odpowiadamy za akcje w terenie – zdradził Santana.
- Oszalałeś nie mów mu takich rzeczy! - wściekł się Joe.
- Jaki jest sens kłamać...? - spytał retorycznie czarnoskóry - On i tak od razu wyczuje, że nie jesteśmy szczerzy, a ta informacja niczego nie zmieni jeżeli wykonamy nasza misję.
- Nie wiem nadal jednej rzeczy – odezwał się starzec, sprawiał wrażenie zamyślonego. - Czego tak naprawdę Cipher Pol szuka w Karmazynowych Ruinach?
- Invidia Leviatan... - odparła spokojnie Rouge.
Oczy Tabotta rozszerzyły się gwałtownie, a usta lekko otworzyły. Spojrzał zszokowany na Rouge, po raz pierwszy od wielu lat nie wiedział co powiedzieć i nie mógł uwierzyć w to co usłyszał...

~***~

Donquixote Doflamingo wstał powoli z krzesła, złapał za laskę zdobioną przy rękojeści głową flaminga i podparł się na niej ciężko. Drugą ręką przejechał po swoich krótkich, białych jak śnieg włosach, następnie poprawił okulary. Jego familia zastygła z kawałkami pizzy w dłoniach i ustach, wpatrując się w swojego przywódcę. Pandaman nadal klęczał i wbijał wzrok w podłogę.
- Nie zgadzam się - odrzekł spokojnie Doflamingo, patrząc z nostalgią przed siebie. - Jestem wrakiem, z człowieka, którego potrzebujesz niewiele zostało. Chcę w spokoju, do bliskiego końca moich dni, pić na plaży wino, słuchać dobrego jazzu i czytać książki.
Pandaman wstał, nie spojrzał w stronę byłego króla Dressrosy, odwrócił się i ruszył w kierunku wyjścia. Przeliczył się... był pewny, że Doflamingo to idealna osoba, że nie odmówi. Skarcił się w myślach, minęło tyle lat, a w jego głowie zachował się obraz dawnego Jokera, trzęsącego podziemiem, knującego, bezwzględnego, pragnącego władzy... Nie spodziewał się, że jego porażka lata temu z przyszłym Królem Piratów odciśnie na jego rozmówcy takie piętno. Dowódca CP0 uważał, że po tamtym starciu jedyną pamiątką zostaną dla Donquixote uszkodzone ciało, blizny i laska, przy której od tamtego starcia musiał chodzić, niestety. Był już przy wyjściu, gdy z zadumy wyrwał go głos byłego Niebiańskiego Smoka.
- Wiesz czym charakteryzowało się dawne Gorosei? - przerwał, dał wybrzmieć pytaniu. - Nim upadli, rządzili od bardzo dawna, bardzo długo... za długo, jak na zwykłego człowieka.
- O czym mówisz? - Pandaman odwrócił się zaciekawiony.
- Podczas ery drugiego Króla Piratów żyła pewna supernova, była ostatnią osobą, o której słyszałem, że posiadała taki Diabelski Owoc... Nosiła imię Jewelry Bonney. Jeżeli chcesz odbudować Gorosei, musisz zacząć od znalezienia jej, lub Owocu jakim władała. Gdy go zdobędziesz, a ja jeszcze będę żył... zgłoś się do mnie, będę do usług.

poniedziałek, 27 lipca 2015

Rozdział 1

Wioska płonęła.

Dziewczynka wpatrywała się tępo w płomienie szalejące pomiędzy budynkami. Mogła próbować uciec, owszem, lecz i tak nic by to nie zmieniło. Nie miała już domu ani nikogo bliskiego. Wszyscy mieszkańcy, łącznie z jej przyjaciółmi i rodziną zostali wymordowani przez piratów. Rouge była ostatnia, i spodziewała się identycznego losu. Jednakże czekało ją coś znacznie gorszego niż śmierć.

- Co mu tu mamy, hę? - Jeden z piratów złapał ją za włosy i brutalnie podniósł do góry. - Jakaś gówniara się uchowała? To chyba coś dla ciebie, Flint.

- Pokaż no ją. - Drugi pirat się zbliżył. Przez chwilę jego twarzy spowita była gęstym dymem z cygara, lecz gdy się rozwiał, Rouge krzyknęła z przerażenia.

Dotychczas się nie bała. Wiedziała że piraci przyjdą i zabija ją tak jak innych, a wiedząc że to nieuniknione nie czuła strachu. Jednak kiedy ujrzała twarz Flinta, twarz tak nieludzką że nazwanie jej „twarzą diabła” byłoby sporym niedomówieniem. Dziewczynka zamilkła dopiero gdy pirat mocno uderzył ją w głowę.
- Ta, nada się – Flint zaciągnął się ostatni raz. Gdy rozpinał spodnie, rzucił jeszcze do swoich towarzyszy: - Możecie wracać na statek, nie sądzę żeby zajęło mi to zbyt długo.



~***~



Smród spalenizny wyrwał Rouge z letargu. Dziewczyna gwałtownie zerwała się z łóżka odrzucając nadpaloną pościel i instynktownie przybierając wyuczoną pozycję obronną. To tylko sen, zbeształa się w myślach, widząc że zniszczenia były jej dziełem. Mimo upływu lat, wciąż miała problemy z kontrolą swojej mocy kiedy nawiedzało ją to wspomnienie. Sen. Ten sam który prześladował ją od lat, i choć nie była już tamtą dziewczynką to samo wspomnienie załogi Flinta napawało ją lękiem. Ale to nie czas na rozpamiętywanie przeszłości. Kiedyś dopadnie Flinta, przyrzekła to samej sobie dawno temu, ale zanim ten moment nastąpi, miała ważne zadanie do wykonania. 

Szybko ubrała się i obmyła twarz. Gdy przyglądała się w lustrze zauważyła że jej czarne włosy sterczą we wszystkich możliwych kierunkach. Dla każdej innej dziewczyny w jej wieku byłaby to znakomita okazja by popracować nad fryzurą, jednak Rouge nie była jak inne nastolatki, więc po prostu wzięła nóż i ścięła włosy.
- Jeszcze gorzej – powiedziała sama do siebie, wpatrując się w odbicie. Mogła próbować dalej, ale najpewniej skończyłoby się to dla niej łysiną, zdecydowała się więc zaprzestać dalszych starań. - Mam nadzieję że Joe miał więcej szczęścia.
Od kilku dni starali się znaleźć pewnego człowieka, ale bez skutku. Mimo że zarówno ona, jak i jej towarzysze byli doskonale wyszkoleni w technikach wywiadowczych, znalezienie zwyczajnego staruszka zdawało się niemożliwością. Próbowali wszystkiego – przekupstwa, zastraszania, tortur – jednak nikt nie chciał, bądź nie był w stanie powiedzieć gdzie podziewa się Tabott, jedyny człowiek któremu udało się wrócić z Karmazynowych Ruin.
Rodowici mieszkańcy wyspy nazywali starożytne miasto na wpół pochłonięte przez pustynię „przeklętym”. Ponoć samo odnalezienie go graniczyło z cudem – mówiono że ruiny zostały zaklęte przez starożytnych ludzi i zmieniają położenie co kilka dni, i choć nikt w to nie wierzył to niewielu udało się je znaleźć. Nie przez domniemaną magię, o nie. O wiele większą przeszkodą była pustynia sama w sobie.
Rouge zeszła na dół tawerny, chcąc jedynie zapłacić rachunek za spaloną pościel i nigdy więcej nie wracać do tego miejsca pełnego obwiesiów, szumowin i ohydnego jedzenia, kiedy drzwi do baru gwałtownie odskoczyły od futryny, a do lokalu weszło dwóch uzbrojonych w pistolety mężczyzn.
Barman przerwał czyszczenie kufli i zmierzył przybyszów wzrokiem. Parę lat temu porzucił piractwo i za zrabowane pieniądze otworzył tawernę. Ponoć spełnił w ten sposób swoje marzenie, choć plotka powtarzana przez niezadowolonych klientów – a było ich wielu – głosi że został wyrzucony z załogi po tym jak próbował oszukiwać przy podziale łupów. 
- Czego chcesz, Flip?
- Dobrze wiesz czego – odparł niższy z mężczyzn, jasnowłosy chudzielec. - Kasy! Hajsu! Mamony! Co nie, Flap?
- Ta jest, starszy bracie – odpowiedział ciemnowłosy olbrzym nazwany Flapem. - Dawaj szmal. Właściwie to niech wszyscy dają szmal!
- Chwila chwila, kim wy niby jesteście? - Jeden z klientów, słusznie zdenerwowany całą sytuacją poderwał się z miejsca. - Jeśli myślicie że możecie ot tak tu wpadać i... - Mężczyzna sięgnął po broń, lecz zanim złapał za rewolwer Flip wystrzelił, trafiając go prosto między oczy.
- Może niektórzy z was tego nie wiedzą, ale jestem najszybszym strzelcem na tej zakichanej wyspie, a mój braciszek – skinął na Flapa – może skopać wam dupy szybciej niż zdążycie powiedzieć „Flip i Flap”, więc lepiej z nami nie zadzierajcie! No chyba że chcecie skończyć jak tamten idiota.
- Przepraszam, chciałabym uiścić rachunek – Rouge kompletnie zignorowała rabusiów i jak gdyby nigdy nic podeszła do lady – Ja, umm, tak jakby spaliłam pościel.
Barmanowi chwilę zajęło przetrawienie obecnej sytuacji. Flip i Flap, najgorsi bandyci w mieście napadają na bar, zabijają przypadkowego faceta, a ta dziewczyna spokojnie płaci rachunek? Czy ona zgłupiała?!
- Słuchaj, mała, nie wiem czy zauważyłaś ale wszystkie pieniądze zabieramy my. Ja i mój brat. No chyba ze chcesz zapłacić w inny, znacznie przyjemniejszy sposób – powiedział Flip i złapał ją za rękę. Był to jeden z największych błędów w jego życiu.
Nim ktokolwiek zdążył zorientować się co się dzieje, Flip leżał na podłodze zwijając się z bólu.
- Nigdy. Mnie. Nie. Dotykaj – warknęła Rouge z odrazą.
- Cholera, ta dziwka złamała mi rękę! - zawył Flip. - Załatw ją, Flap!
- Ta jest, starszy bracie – Flap już miał ruszyć do ataku, kiedy postawny murzyn, który niezauważony wślizgnął się do baru złapał go za głowę i bezceremonialnie wyrzucił za drzwi.
Zarówno barman, jak i wszyscy klienci gapili się to na dziewczynę która w mgnieniu oka znokautowała Flipa, to na czarnoskórego olbrzyma który ot tak załatwił Flapa.
- W samą porę, Santana. Znaleźliście go? - Rouge spokojnie zapłaciła i ruszyła do wyjścia. Zaraz za nią podążył czarnoskóry olbrzym.
- Właściwie to Joe go znalazł - odparł. - Czeka na nas w starym magazynie, nieopodal targu.
- Teraz tylko pozostanie przekonać Tabotta żeby zaprowadził nas do Karmazynowych Ruin. Och, i jeszcze jedno.
- Tak?
- Mógłbyś znaleźć sobie jakieś normalne ciuchy. Zapomniałeś że mieliśmy się nie wyróżniać? - Santana niezależnie od klimatu i pogody akceptował jedynie tradycyjny ubiór swojego plemienia, czyli skóry własnoręcznie upolowanych zwierząt i idiotycznie wielki, kolorowy pióropusz. Oczywiście taki strój, w połączeniu z wzrostem i budową Santany, nie ułatwiał mu wtopienia się w tłum. Tym większy podziw budziły jego zdolności.
Idąc przez miasto, Rouge bacznie obserwowała każdego człowieka którego mijali. Złodzieje, mordercy, pospolici piraci, oszuści, prostytutki i alfonsi, kilka sierot błąkających się między zabudowaniami. Ofiary upadku Światowego Rządu i modelowi obywatele Czarnej Strefy, tego pseudopolitycznego tworu który od lat był cierniem w oku Dragona. Unia Błękitnego Morza, jak nazwał ją jej założyciel, od lat próbowała rozwiązać problem Strefy wszelkimi dostępnymi środkami, włączając w to interwencję militarną. Bez skutku. Świat bezprawia, jakim była Czarna Strefa rządził się własnymi prawami. Unia mogła wyeliminować jedną, dwie a nawet trzy załogi pirackie, również przejęcie paru wysp nie było problemem dla nowej, utworzonej z sił sprzymierzonych Marynarki Wojennej, jednak na miejsce każdej zniszczonej załogi pojawiała się kolejna, a raz odbite wyspy prędko wracały pod kontrolę piratów. Również próby pertraktacji z podziemną szlachtą, jak nazywali siebie ci, którzy w rzeczywistości rządzili Strefą, nie przyniosły rezultatu. Każdy poseł wysłany do Port Royal, nieoficjalnej stolicy i domniemanej siedziby podziemnej szlachty przepadał bez wieści. Co gorsza, podróż przez wody Strefy była praktycznie niemożliwa dla statków innych niż pirackie.
Tak jak kiedyś Reverse Mountain było bramą do Grand Line, tak dziś Red Desert Island była pierwszą wyspą w Czarnej Strefie.
Kiedy w końcu dotarli na miejsce, Joe właśnie zaczynał przesłuchiwać Tabotta. 
- W samą porę – wysapał – wprost umieram w tym upale. Zrobisz coś z tym, Rouge?

~***~



- Jesteś pewien że się zgodzi? - W głosie młodej kobiety wyraźnie było słychać zdenerwowanie. -  Sam mówiłeś, szefie, że to bardzo niebezpieczny człowiek!
- Spokojnie, Roze – odpowiedział przez ślimakofon Pandaman. - Co by nie mówić o Donquixote Doflamingo, najbardziej na świecie pragnie on władzy. A my mu tę władzę damy.
- Ale czy to koniecznie musi być on?
- Bez dyskusji. Skup się na swoim zadaniu. Im szybciej zdobędziemy napraw-naprawowoc, tym szybciej odnajdziemy pozostałą piątkę. Bez odbioru. 
Pandaman westchnął. Czasem bycie przywódcą bywa bardzo męczące. Ale ktoś to musi robić, pomyślał i pchnął ciężkie, dwuskrzydłowe drzwi.
W dużej, obwieszonej obrazami sali, przy okrągłym stole siedział Donquixote Doflamingo wraz z kilkoma innymi osobami, prawdopodobnie swoją nową familią, i zajadali się pizzą.
- Witaj, wasza wysokość - Pandaman spokojnie zajął miejsce i nalał sobie wina. - Dobrze znów cię widzieć. 
- Kto by pomyślał że wciąż żyjesz - Doflamingo nie krył zdziwienia. - W prasie głośno było o twojej egzekucji, jak do cholery udało ci się zwiać?
- Och, nie uciekłem. Po prostu przyzwyczaiłem się do umierania. Niestety, większość moich towarzyszy z CP0 nie miała tyle szczęścia. 
- Dobra, przejdźmy do interesów, rozumiem że nie zadałeś sobie trudu by mnie znaleźć tylko po to, by pogadać o starych czasach? 
- Stare czasy już nie wrócą. Ale wciąż możemy mieć wpływ na przyszłość... -Pandaman zmienił ton na poważny. - Znaleźliśmy Saligia Poneglyph.
- Co!? - Dotychczas Doflamingo sądził że to tylko legenda krążąca wśród Niebiańskoch Smoków, ale jeśli to prawda i poneglyph stworzony przez Gorosei rzeczywiście istniał, i zawierał informacje o najpotężniejszej broni Światowego Rządu, pierwszych Shichibukai, którzy przekroczyli granicę pomiędzy człowiekiem a demonem... Ponoć cała siódemka była główną przyczyną upadku Atlantydy. 
- Gwoli ścisłości,  znaleźliśmy to co z niego zostało. Nawet jego twórcy bali się wiedzy którą zawiera, ale wciąż udalo mi się odczytać co nieco.
- I co zamierzasz zrobić? Użyć tych informacji by odbudować Światowy Rząd? - spytał z przekąsem Doflamingo.
- Dokładnie. Znamy już miejsca spoczynku Invidii Leviatana i Iry Satana, dwóch z siedmiu. Ale to dopiero początek. Armia, jakkolwiek potężna by nie była, potrzebuje króla któremu może służyć. Donquixote Doflamingo - Pandaman wstał i przykląkł przed dawnym królem Dressrosy - jako wierny sługa Światowego Rządu proszę, byś zajął należne ci miejsce pośród nowych Gorosei.


środa, 15 lipca 2015

Saga Cipher Pol 10 - Prolog

Świat się zmienił i to, jak powiadają niektórzy, wcale nie na lepsze. To jednak tylko słowa malkontentów, możesz być pewien. Rozsiądź się wygodnie, a zaraz opowiemy ci historię o tym, jak wszystko co znałeś zostało rozbite w pył i odbudowane na nowo od fundamentów.
Za drugiego Króla Piratów uważa się Monkey D. Luffy'ego, zwanego "Słomianym Kapeluszem". Co do tego nie ma żadnych wątpliwości. I chociaż jego sława narodziła się wiele lat temu, do dzisiaj to imię powtarzane jest z czcią zaraz po jego poprzedniku - Gol D. Rogerze, przezywanym "Złotym". Jest to także dla wielu czarny dzień w historii świata.
Tego dnia, którego data przepadła niestety, umykając pamięci historyków, załoga Słomianego Kapelusza niemal dotarła do kresu Grand Line. Kilkaset mil morskich przed Raftel - ponoć ostatnią, najbardziej niedostępną wyspą całego New World - rozgorzała bitwa morska na niewiarygodną, niespotykaną dotąd skalę. Większość sił Marines ściągnięto do tego celu na New World, w bitwie brały udział nawet najniższe prestiżem oddziały, oraz najmniej doświadczeni marynarze. Plotki głoszą, że do walki wezwano nawet majtków ze wszystkich najbliżej leżących baz, oraz wszystkie okręty, jakimi Marines dysponowali, nawet jeśli miały tylko tyle miejsca, by przewieźć na nich dwie, lub trzy armaty. Zaś po przeciwnej stronie byli oni. Piraci.
Nic, ani mordercze fale, ani błyskotliwe manewry sterników i nawigatorów, ani najbardziej celne strzały nie były w stanie przechylić szali zwycięstwa na stronę tych kilku okrętów spod czarnych bander. Jako jeden z ostatnich statków poszła na dno Thousand Sunny, a większa część załogi Słomianych, oraz wspierających ich piratów spod innych znaków (co w kilka miesięcy później nazwano szumnie „Sojuszem Słomianego”) trafiła do więzień.
Fala pospiesznych, nienagłaśnianych​ w żaden sposób i niepublicznych egzekucji zakończyła Wielką Erę Piratów.
Cóż z tego, skoro był to również dzień zwiastujący początek końca Światowego Rządu. Rewolucjoniści, którymi dotąd jedynie nianie straszyły krnąbrne dzieci, podnieśli łeb i wychynęli z najciemniejszych kątów, z głebin morza, ze szczytów gór... Niektórzy powiadają, że spadli nawet z samego nieba, lecąc na skrzydłach wichru i zadając śmierć swoim zaprzysięgłym wrogom. Marines, najświetniejsza, najbardziej wszechstronna armia na świecie, przed którą ustępowały siły każdego spośród ziemskich królestw, poszli w rozsypkę. Światowy Rząd, ten kolos na glinianych nogach, chwiał się dostatecznie długo, by z łoskotem upaść i pogrążyć się w czeluściach morza.
Nie do końca wiadomo, co spowodowało tak nagły i tak wściekły atak. Czy tajny proces i pospieszna egzekucja Słomianego Kapelusza Luffy'ego podjudziła jego ojca i brata, stojących na czele Rebelii? Czy może był to jedynie smutny zbieg okoliczności? Dość, że Monkey D. Dragon i Sabo dostali swoją zemstę, na którą w pełni zasłużyli. Świat zaś nieubłaganie szedł naprzód.
Wielu wierzyło, że po klęsce Rządu, Dragon ogłosi się Cesarzem. Być może ci głupcy chcieli, by władza spoczęła w rękach jedynego władcy, by mogli spróbować nim manipulować, Dragon okazał się jednak dla nich zbyt przebiegły. Szybko przekształcił swoje wojsko rewolucyjne w nową Marynarkę Wojenną i nakazał przeczesanie akwenu w okolicach Raftel w poszukiwaniu szczątków okrętów i ocalałych ludzi. Niestety, patrole nie znalazły niczego poza butwiejącym drewnem. Wylądowały jednak na Raftel, gdzie rozwiązana została tajemnica legendarnego One Piece - skarbu Króla Piratów. Była nią ostatnia z Wielkich Starożytnych Broni - moc, zdolna znieśc podziały i zbudować świat na nowo, czyniąc z niego jedność.
Dragon już wtedy był w trakcie przebudowy administracyjnej swojej nowej zdobyczy - terenów podległych dawniej Rządowi - w tym odkryciu wyczuł więc dla siebie szansę, by przewidziany przez siebie układ utrwalić na wieki wieków.
Red Line zapadła się więc w głębiny, pozostawiając po sobie łańcuch skalistych, otoczonych rafami wysepek. Reverse Mountain przestała istnieć. Marzenie wszystkich wizjonerów poszukujących legendarnego morza All Blue ziściło się. Podziały zniknęły, a świat stanowił teraz jeden kawałek morza usiany skrawkami lądu jak nocne niebo gwiazdami.
Dragonowi nie udało się jednak przekształcić wszystkich wysp w jeden, zjednoczony organizm. Jego wymarzona Unia składała się z kilkunastu większych królestw pozostałych po Światowym Rządzie, które dostrzegły w zjednoczeniu siłę polityczną i militarną. Pozostałe wyspy albo ogłosiły suwerenność, albo stały się siedliskiem bezprawia, bezpieczną przystanią dla tych setek piratów, których nie wyłapano pod koniec Pirackiej Ery. Chociaż ich pierwotny cel - skarb Złotego Rogera - zniknął im już z oczu, do tej pory starają się zyskać bogactwo i sławę, przemierzając ocean ścieżką wolności i swobód. Poza bezpiecznymi wodami Unii schronili się również ci, którzy pragną odbudowy starego porządku i przywrócenia światowej dominacji Tenryuubito i Gorosei nad wszystkimi wyspami.
Jednak to, co się wydarzy, kto w tej walce zwycięży, a kto polegnie na dnie, wciąż jest nierozstrzygnięte i zakryte przed nami mgłą tajemnicy. Czas wszystko pokaże...

~***~

Red Desert Island była najbardziej na zachód wysuniętą wyspą w tej części morza, leżącą kilkaset mil morskich za Oharą. Owiana złą sławą niegościnnego i morderczego dla podróżnych miejsca, ta pustynna wyspa pokryta skalistą, czerwonawą pustynią, której zawdzięcza nazwę, była jednak zamieszkała.
Na północnym brzegu wznosiło się kilka chwiejących się lepianek z mułu i słomy, oraz bardziej stabilne baraki i budowle z kamienia - pozostałości po znajdującym się tutaj niegdyś więzieniu. Obecnie to miejsce zapomniane zostało przez większość administracji, stając się wolnym portem i bezpieczną przystanią dla okolicznych zbiegów, męt i najemników, którzy tłumnie na nią ściągali ze wszystkich stron.
Barman i właściciel jedynej w osadzie tawerny przecierał właśnie swoje szklanki, którym niestety czystości przez to nie przybywało, kiedy zbite byle jak z desek drzwi odskoczyły mocno od futryny, otwierając się z hukiem...